— Czyli sam jeden zmierzył się z grupą agresorów?
Ołena Kratkowska. Fot. Andriej Didenko
— Tak, sam.
— Przeciwko komu?
— Wszedł do domu i powiedział do babci: „Patrz, tam w ogrodzie już się pali”. Był tam BTR albo coś takiego. A oni nadchodzili z trzeciej ulicy. I z czwartej, obok szkoły, weszli do wsi Zołotynka, która znajduje się obok. Przez las można dojść do Jagodnego. O ile wiem, myśleli, że wieś Jagodne to jakaś jednostka wojskowa. Na mapach mieli Jagodne oznaczone jako jakąś bazę. Ale tam żadnej bazy nigdy nie było. Tam było gospodarstwo. Kiedy byłam dzieckiem, były tam sady jabłoniowe. To nie wioska, a raczej przedmieścia, ludzie tam mieszkali. Nigdy niczego nie brakowało. Pracowali w mieście albo we wsi.
— Pani ojciec zginął bohatersko, broniąc swojej ziemi.
— Tak, uważam, że zginął jak bohater. Bo nie chował się w piwnicy. Sam wziął swoją broń i poszedł. Strzelbę, której używał na polowaniach. Poszedł na czołgi, na karabiny. Jest bohaterem. A dlaczego to zrobił – do tej pory nie mogę zrozumieć. Zastrzelili go siódmego dnia wojny. Przedtem codziennie powtarzał ciągle: „Proszę was, trzymajcie się razem”. Żebym była ze swoją mamą, siostrą i jej synkiem, moim siostrzeńcem. Tak się złożyło, że byłam wtedy we Francji. A moja rodzina w Czernichowie. I spotkaliśmy się 2 marca w Polsce.
Przyleciałam do Polski, a ojciec wciąż mi mówił: „Musisz zabrać rodzinę, musisz ich zabrać”. Miałam wrażenie, że już się do czegoś przygotowywał. Jakieś telefony ciągle przeszkadzały nam w rozmowie, kiedy do niego dzwoniłam. Może z kimś się umawiał, może nie. Mówił: „Jeśli przyjdzie tu “ruski mir”, jeśli będą wchodzić do domów, nie wpuszczę. Będę strzelać i zabiję chociaż jednego”. Tak właśnie się stało. Jednego zabił, drugiego chyba ranił. A trzeci – tak zrozumiałam – zabił ojca. Babcia powiedziała, że gdzieś słyszała, że było ich trzech.