— Jak w czasie okupacji zdobywaliście żywność?
— Po wodę biegaliśmy na pocztę. Jedliśmy to, co w wiekach było w piwnicy. Potem, kiedy już zbombardowali miasto, były walki w centrum, obok dworca autobusowego. Był tam sklep „Sim’ja” – zburzyli go do fundamentów, towary leżały na ulicy. Chodziliśmy i zbieraliśmy je. Sąsiedzi coś mieli – co się komu udało znaleźć. Sąsiedzi wiedzieli, że mamy małe dziecko. To znaczy – nie takie małe… Siedem lat, ale jednak. Dlatego przynosili nam jabłka albo coś innego. Miałem papierosy i wymieniałem je na mąkę i chleb. Na początku na mąkę, bo chleba nie było. Mama codziennie na ognisku przygotowywała placki i zupę. Potem dowiedzieliśmy się, że nasza sąsiadka ma gaz. Skąd dochodził – nie wiadomo, ale zaczęliśmy u niej gotować. Baliśmy się przebywać na zewnątrz, bo siedzisz, a nad głową świszczą kule. Koszmar!
Chodziliśmy do miasta z Aleksandrem – partnerem mamy, szukaliśmy jedzenia: coś znaleźliśmy w naszym mieszkaniu, które już wcześniej zostało zbombardowane, coś u sąsiadów i znajomych. Nazbieraliśmy po mieście, co się dało, i pobiegliśmy z powrotem, omijając park. Przez park byłoby bliżej, ale wiedzieliśmy, że tam stoją nasi i jeśli zaczną do nich strzelać, to… I rzeczywiście zaczęli atakować nie tylko ich, ale też pobliskie dzielnice. 10-15 metrów od nas przeleciał pocisk. W sekundę zdążyliśmy z Aleksandrem schować się w garażu. Przeczekaliśmy. Potem wbiegliśmy do jakiegoś domu, znów przeczekaliśmy. Aleksander nigdy nie palił, a wtedy zapalił papierosa. Pod ostrzałem dotarliśmy do domu.
W ostatnich dniach było kiepsko z jedzeniem, trudno było cokolwiek zdobyć. Gotowaliśmy zupę na słoninie z jakąś kaszą. Trochę kaszy, makaron, kości ze skórą, które dawaliśmy psom. Gotowaliśmy to, bo już nic innego nie było.
— Jak udało wam się wyjechać z okupowanych terenów?
— Mieszkaliśmy na osiedlu „Jużnyj” – to część Rubiżnego. Dostaliśmy wiadomość od dziewczyny, która wcześniej wyjechała do Zachodniej Ukrainy. Napisała, że pojechała do Skole. Prawie codziennie otwierali korytarz humanitarny z Jużnego. Przygotowaliśmy się do drogi. Chociaż co tam było pakować… Dali nam wodę, wziąłem dwa jabłka, więcej nic nie mieliśmy. Tylko to, co na sobie… Rzeczy też już nie mieliśmy, wszystko nam dali tu. Wsiedliśmy z dziadkiem na rowery i pojechaliśmy. Ja czekałem na autobus i korytarz humanitarny, a dziadek tymczasem odwiedził cioteczną babkę, która też mieszkała niedaleko. Nie było zasięgu, nic nie było, nie mieliśmy pojęcia, kto z krewnych został przy życiu, a kto nie. Okazało się, że cioteczna babcia żyje. Dziadek pojechał do mamy i babci. Opuszczałem miasto sam. Najpierw jechaliśmy z przesiadkami do Lwowa, dalej ze Lwowa tu – w Skole, a potem, jakieś trzy dni później, przyjechała moja cioteczna babka. Mama, siostra, brat, partner mamy z rodziną, dziadek i babcia wyjechali do Dniepra.
— Czy ktoś z waszych znajomych został w Rubiżnym?
— Kiedy tu dotarłem, zacząłem obdzwaniać przyjaciół. Wielu wyjechało, ale dużo osób zostało w Rubiżnym. Wcześniej był jeszcze jakiś zasięg, ale niedawno zniszczyli ostatnią wieżę, dzięki której sieć jako-tako działała. Wcześniej dało się chociaż wyjść na pole i zadzwonić, a teraz już nie da rady. Wyjechał mój przyjaciel z mamą – o ile wiem, są teraz w Kijowie. Jego ojczym dojechał do nich później. Nie wiedzieli, gdzie jest. Wydaje mi się – tak zrozumiałem – że wzięli go w Rubiżnym do niewoli. Bili, przesłuchiwali: „Gdzie są te punkty? Gdzie się co znajduje?”. Innemu przyjacielowi (nie będę podawał jego nazwiska) zabili ojca. Odłamek trafił go w rękę. Próbowali się ewakuować przez rosyjską granicę, bo już nie mieli innej możliwości, ale nie zdążyli. Wielu przyjaciół zdążyło wyjechać na rosyjską stronę – bo nie mieli wyboru. Jedni nie mieli już domu, inni jedzenia. Musieli wyjechać. Niektórym znajomym udało się ewakuować do Ukrainy. To cud! Ja po prostu byłem blisko strony ukraińskiej, a niektórzy ewakuowali się już po tym, jak zamknęli korytarz humanitarny i zaczął się silny ostrzał. Wcześniej też mocno strzelali, ale potem zaczęli jeszcze bardziej. Ludzie mówili, że rakiety uderzały w cysterny chemiczne. Wysadzili cysterny z chemikaliami, z których unosił się różowy dym. Ludzie dochodzili na ukraińską stronę przez lasy, pola.