Dlatego trzeba słuchać swoich – tych, którzy was ewakuują. I jeśli oni proszą, żeby nic nie mówić – to znaczy nic nie mówić! Bo ludzie, którzy was wywożą, ponoszą ogromne ryzyko. I wielu wolontariuszy, których brali do niewoli na tydzień-dwa, obrywali za to, że ktoś z ewakuowanych sprowokował albo się przesadnie „wymądrzał”. Żołnierze są przecież różni. Byli tacy, którzy źle zrozumieli i na początku przyjechali na swoim sprzęcie do Melitopola zamiast do Mariupola. To dało naszym kilka dni na przegrupowanie, zorganizowanie jakieś obrony w mieście. Kiedy 27 czy 28 lutego zobaczyłem, że rosyjskie czołgi weszły do Melitopola, pomyślałem: „Co? Po co im Melitopol…” A potem przyjaciele z Melitopola piszą: „Czołgi weszły, przeszły i odeszły”. „Aha, mylą Mariupol z Melitopolem, jak Gazmanow” – mówię. Bo w latach 2000., kiedy ten błazen jeszcze jeździł z występami, był u nas na Dniu Miasta i na koncercie strzelił taką gafę: „Dzień dobry, Melitopol!”
— Czy był pan świadkiem sytuacji, kiedy na posterunkach zabijano, torturowano albo zabierano dokądś cywilów?
— Tak, zabierali! Z naszej kolumny zabrali jednego mężczyznę, bo w jego telefonie znaleźli korespondencję z wojskowymi. Nie wiem, co się z nim dalej działo.
— Czy zna pan kogoś, kto zginął w Mariupolu – w trakcie ostrzału, od kuli snajpera czy wskutek bezpośredniego ataku armii?
– Oczywiście. Codziennie docierają dane, codziennie, wstrzymując oddech, sprawdzam nazwiska, znajduję wśród nich znajomych. Bardzo ciężko jest tracić ludzi. Mnie się poszczęściło – moi bliscy żyją. Ojciec osób, które były z nami w schronie, zginął na własnym podwórzu. Przyleciał pocisk – i koniec. A wcześniej przez pół miasta przyjeżdżał do nas, żeby odwiedzić córki. Mówiły mu: „Zostań w naszym schronie”. Ale on odpowiadał: „Mam domek, będę tam”. To bardzo bolesne.
— Czy można było zrobić coś, żeby chociaż częściowo zapobiec sytuacji w Mariupolu?
– Tak! Oczywiście!
— Co konkretnie?
— Chociażby nie puszyć się i nie mówić, że „wszystko zrobimy i nikt nas nie ruszy”, a przygotowywać się! Zamiast wyolbrzymiać swoje znaczenie i zajmować się piarem, można było się po prostu przygotowywać. Tak jak to robiły kombinaty. Szykowały się do tymczasowego wygaszenia, przygotowywały schrony, bo rozumiały, że nawet jeśli wojny nie będzie, trzeba się przygotować. I w schronach zgromadziły prowiant, trochę wody. Ludzie do tej pory żyją dzięki tamtym zapasom. A proszę sobie wyobrazić, co by było, jeśli schron nie byłby przygotowany… W dniu, kiedy wszystko się zaczęło, ludzie przychodzą, a tam zamiast schronu zamknięta piwnica, w dodatku zalana. I nie wiadomo, gdzie szukać klucza. A niby mówili: „schrony są wszędzie, przychodźcie”. Wie pan, po czym można poznać człowieka z Mariupola w innym mieście? Kiedy syrena zaczyna wyć, on nie reaguje. Wie pan czemu? Bo u nas nie było syreny.
— Co pan teraz czuje w stosunku do Rosjan?
— Zupełnie nic. Proszę zrozumieć: Rosjanie i żołnierze – to różni ludzie. Rosjanie i ich rząd – to różni ludzie. Nie wolno pluć nienawiścią – to nic nie da. Są tacy, którym wyprano mózgi, i teraz krzyczą: „Zabijajcie wszystkich!” Nie tylko określenie „Rosjanie” do nich nie pasuje – trudno ich w ogóle nazwać ludźmi. Ci, którzy nawołują do zabijania dzieci albo kogokolwiek innego – to nie ludzie. Nieważne, gdzie mieszkają. W Rosji czy w Bangladeszu. Czy w Somalii, tak? Jeśli chodzi o Rosjan – nie mają wyboru. Wielu z nich nie potrafi myśleć krytycznie. Wielu do tej pory nie rozumie, co się dzieje. Dlatego ci, którzy niosą wojnę, biorą do ręki broń, powinni zostać zniszczeni. Jednoznacznie. A ludzie żyjący w swoim małym świecie – wszędzie są podobni. Do Rosjan nie mam żadnego stosunku. Niestety. Po prostu skreślone pokolenie, skreślone dla mnie miejsce na mapie. Chociaż tam też są normalni ludzie, którzy próbują coś powiedzieć – jedni się boją, inni nie. Ale jest ich bardzo mało. Dużo łatwiej słuchać telewizora.