— Jak próbowałyście się ratować?
— Pobiegłyśmy w kierunku pobliskiej wsi. Po drodze zabrałyśmy sąsiadkę, bo została sama. Obok nas latał dron. Mówię: „Nie idźcie obok siebie. Żebyśmy nie były w jednej grupie. Każda osobno”. Wołodia wziął samochód, przyjechał po nas, pojechaliśmy przez wieś. Ludzi już nie było. Nie spotkaliśmy nikogo. Wieś – jak miasto-widmo. Jedziesz, a wieś martwa. Mówię: „Mój Boże, to wygląda jak w kinie!”. Wszystko zniszczone, tu się pali, tam już nie ma budynków. Jedziesz i jakoś tak strasznie się robi. Opuszczasz wieś i czujesz lęk. Kiedy wyjeżdżaliśmy, wybuchały za nami pociski. Uciekaliśmy co sił… Potwornie! A jak dron przelatuje obok, można umrzeć z lęku, nie da się wytrzymać. Mieliśmy wrażenie, że można do niego ręką sięgnąć.
— Co się stało z pani majątkiem?
— 14 marca jakby ucichło, wysłałam dzieci, żeby pojechały zobaczyć, co się tam dzieje. Kiedy mi pokazały te zdjęcia… Wszystko zniszczone, rozwalone, wszystko spłonęło. Leje od rakiet: jeden, drugi, może taki sam pocisk trafił w dom. Tak myślę, bo wszystko spaliło się za jednym razem. W piwnicy spaliły się weki! Może sobie pan wyobrazić, co się działo, skoro nawet słoiki spłonęły? Jaka musiała być temperatura? Miałam piwnicę, letnią kuchnię z piecem, dom, szopę na drewno, garaż. Prawdopodobnie wszystko zostało zniszczone jednego dnia. W sąsiednim domu żyła starsza para. On miał 86 lat, a ona 83. Powiedzieli, że nie wyjadą, bo są już starzy i nikomu niepotrzebni. Babcię zabiło w piwnicy, a staruszka znaleźli martwego na podwórzu. Pewnie zabił go pocisk. Bo na podwórzu był taki sam lej, jak u mnie. Moskwicz albo Zaporożec [marki samochodów] by się w nim zmieścił.
Bodaj 4 marca zabiło chłopaka z Obrony Terytorialnej. Stacjonowali tu, mieli samochód. Jeździli od jednego posterunku do drugiego. Samochód się zepsuł i chłopak postawił go na podwórzu – do naprawy. Jak zaczęły tu spadać pociski, razem z mamą i znajomymi schowali się w piwnicy. Zdawało się, że ucichło. Sasza wychodzi i pocisk rozrywa go na oczach matki. Słyszymy krzyki, histerię. Mówię: „Dziewczyny, coś się stało”. A to matka krzyczała – z syna nic nie zostało. Tylko buty się walają. Poszłyśmy, zabrałyśmy ją do siebie, dałyśmy środki uspokajające. Mówię: „Luba, nie krzycz. Chłopcy tam wszystko zrobią jak trzeba”. Chłopcy pozbierali z ciała, co się dało, zapakowali do torby i zakopali na cmentarzu.
— Czy spodziewała się Pani, że wybuchnie wojna?
— Nie, nie wierzyłam w to. Mój Boże! Czy tej Rosji mało ziemi? Przecież ma tyle ziemi! Tylko orajcie i pracujcie tak jak my, Ukraińcy. Pracujcie, to wszystko będziecie mieć. Gdzie się pchacie? Dlaczego wchodzicie na cudzy teren? Nie wierzyłam! Po pierwsze – mój ojciec był Rosjaninem. Po II wojnie światowej ożenił się z moją mamą. Mamę mam Ukrainkę, ojca – Rosjanina. Wychowała mnie rosyjska babcia. Nie mogłam uwierzyć, że Rosjanie zaatakują taki sam naród, jak oni. Oni nie wiedzą, że Kijów jest starszy od Moskwy. Gdzie się pchacie? Władzy wam się zachciało? Ile jest od Puszczy-Wodyci do Kijowa? 7 kilometrów? Myśleli, że przejdą. Chłopcy mówili, że przy rosyjskich żołnierzach znajdowali mapy z lat 70. Nawet map porządnych nie mieli. Gdzie się nie obrócisz – teren zamieszkały, ludzie. Tu dacze, tam jakieś osiedle już zbudowano. Przecież tyle lat minęło. Myśleli, że przejdą przez las, a tu się nie da! Z każdej strony zabudowane. Wszędzie nowe osiedla. Przecież życie się toczy. A oni myśleli, że wszystko będzie takie proste.