MEMORIAŁ POTRZEBUJE TWOJEJ POMOCY
GŁOSY WOJNY
„Z chłopca nic nie zostało, tylko buty…” - opowieść mieszkanki wsi Moszczun.

Mieszkanka wsi Moszczun w obwodzie kijowskim opowiada o koszmarze pierwszych dni wojny. Jej dom został całkowicie zniszczony, spłonęły nawet weki w piwnicy.
— Kostenko Zinaida Jakiwlewna, skończyłam 67 lat. Mieszkam we wsi Moszczun, przy ulicy Wiśniowej (wcześniej – Lenina). Zawsze tu mieszkałam. Tu chodziłam do szkoły, potem studiowałam w instytucie handlowym, a kiedy wyszłam za mąż, zaczęłam tu we wsi pracę. 32 lata przepracowałam jako sprzedawczyni w sklepie w centrum wsi. Byłam kierowniczką. Wychodzi na to, że całe życie spędziłam we wsi.

— Jak Pani przeżyła pierwszy dzień wojny?

— 24 lutego wcześnie wyszłam do pracy, otworzyłam sklep o 8.00. Słyszałam tylko hałas w oddali. Wtedy zadzwoniła moja przyjaciółka, która mieszkała obok lotniska, i mówi: u nas jest wojna. Strzelają. Ja na to: „Jak to strzelają?” Do nas jeszcze nie doszło, tylko trochę dudniło. Jedno jej dziecko ma rok i 2 miesiące, a drugie – chłopiec – 12 lat. Rzucili się do ucieczki, bo bomby zaczęły spadać na ich dom. Więc mówię: „Przyjeżdżajcie do nas! Tu jest spokojnie”. Przyjechali. Posiedzieli u nas 25-26-go, bo ciągle jeszcze tylko odgłosy było słychać. 25-go zniknął prąd. Gaz jeszcze był, a światła już nie. Jej mąż mówi: „Dzwoniłem do znajomych, trasa odesska jest wolna, da się przejechać”. A oni pochodzą z rejonu Stawyszczeńskiego. Pojedziemy – mówią – nie będziemy tu siedzieć. Wstali rano – a tu już helikoptery lecą! Nasza wieś leży w zagłębieniu, jakby w dolinie. Z obu stron las, a pośrodku rzeczka. Siedzieliśmy w pokoju, a mąż Oksany mówi: „Ciociu Zino, patrz, lecą!”. Z 15 tych helikopterów leciało. Pół godziny później usłyszeliśmy, że znów bombardują lotnisko. Oni wyjechali.
— A wy nie myśleliście wtedy o ewakuacji?

— My jeszcze zostaliśmy. Ja mam uciekać z własnego domu? Za nic w świecie. Przyszła starsza córka, bo młodsza z dzieckiem (14-letni syn) wyjechała. Zięć też ma swoje gospodarstwo, pomaga mi. Jego matka też… Kto nas ruszy? Wtedy już zaczęli strzelać „Gradami”.

A my z córką karmiłyśmy ludzi z Obrony Terytorialnej. Obok stacjonowali. Gotowałyśmy jedzenie – gaz przecież był, więc czemu nie nakarmić chłopaków gorącą zupą? Mówię: „Chłopaki, my zapewniamy herbatę i ciepłe posiłki”. Karmiłyśmy ich do 6 marca. 6-go wyszłyśmy z jedzeniem, a chłopaków nie ma. 5-go spalił się dom sąsiada. Sąsiadka przyszła do nas do piwnicy. Kiedy zaczynali bombardować, biegliśmy do piwnicy. Czekaliśmy aż ucichnie. Aż przestaną spadać „Grady”. Jak się robiło spokojnie, wychodziliśmy. Dało się wyjść. Ale nocami zawsze byliśmy w piwnicy – znieśliśmy tam wszystkie poduszki z kanap, siedzieliśmy – nosa nie wychylaliśmy.

Przesiedzieliśmy tak do 6 marca. Wtedy wyszliśmy na dwór i widzimy, że chłopaków nie ma. Mówię: „Ira, jeśli chłopcy odeszli z posterunku, to coś jest nie tak”. Dzwonię do zięcia – telefon nie działa. Sam do nas przybiegł i mówi: „Co robimy?”. Znów zaczęli strzelać z „Gradów”. Schowaliśmy się. Kiedy się uspokoiło, zięć wziął drabinę, żeby zobaczyć, co z jego domem – a dom w płomieniach. Pobiegł tam. Krzyczę: „Poczekaj, zabiją cię, potem pobiegniesz!”. Zaczęli strzelać, potem ucichło na 10 minut i znów. Boże, jak ja się modliłam, żeby zdążył się gdzieś schować. Z tamtej strony wsi wszystko płonęło. Myślę: „Boże, oby tylko dobiegł!”. Ira mówi: „Mamo, nie będziemy tu siedzieć. Zbieraj się!”. Weszłyśmy do domu, ubrałam się, wzięłam dokumenty, torebkę, jakieś pieniądze. I poszłyśmy.

— Jak próbowałyście się ratować?

— Pobiegłyśmy w kierunku pobliskiej wsi. Po drodze zabrałyśmy sąsiadkę, bo została sama. Obok nas latał dron. Mówię: „Nie idźcie obok siebie. Żebyśmy nie były w jednej grupie. Każda osobno”. Wołodia wziął samochód, przyjechał po nas, pojechaliśmy przez wieś. Ludzi już nie było. Nie spotkaliśmy nikogo. Wieś – jak miasto-widmo. Jedziesz, a wieś martwa. Mówię: „Mój Boże, to wygląda jak w kinie!”. Wszystko zniszczone, tu się pali, tam już nie ma budynków. Jedziesz i jakoś tak strasznie się robi. Opuszczasz wieś i czujesz lęk. Kiedy wyjeżdżaliśmy, wybuchały za nami pociski. Uciekaliśmy co sił… Potwornie! A jak dron przelatuje obok, można umrzeć z lęku, nie da się wytrzymać. Mieliśmy wrażenie, że można do niego ręką sięgnąć.

— Co się stało z pani majątkiem?

— 14 marca jakby ucichło, wysłałam dzieci, żeby pojechały zobaczyć, co się tam dzieje. Kiedy mi pokazały te zdjęcia… Wszystko zniszczone, rozwalone, wszystko spłonęło. Leje od rakiet: jeden, drugi, może taki sam pocisk trafił w dom. Tak myślę, bo wszystko spaliło się za jednym razem. W piwnicy spaliły się weki! Może sobie pan wyobrazić, co się działo, skoro nawet słoiki spłonęły? Jaka musiała być temperatura? Miałam piwnicę, letnią kuchnię z piecem, dom, szopę na drewno, garaż. Prawdopodobnie wszystko zostało zniszczone jednego dnia. W sąsiednim domu żyła starsza para. On miał 86 lat, a ona 83. Powiedzieli, że nie wyjadą, bo są już starzy i nikomu niepotrzebni. Babcię zabiło w piwnicy, a staruszka znaleźli martwego na podwórzu. Pewnie zabił go pocisk. Bo na podwórzu był taki sam lej, jak u mnie. Moskwicz albo Zaporożec [marki samochodów] by się w nim zmieścił.

Bodaj 4 marca zabiło chłopaka z Obrony Terytorialnej. Stacjonowali tu, mieli samochód. Jeździli od jednego posterunku do drugiego. Samochód się zepsuł i chłopak postawił go na podwórzu – do naprawy. Jak zaczęły tu spadać pociski, razem z mamą i znajomymi schowali się w piwnicy. Zdawało się, że ucichło. Sasza wychodzi i pocisk rozrywa go na oczach matki. Słyszymy krzyki, histerię. Mówię: „Dziewczyny, coś się stało”. A to matka krzyczała – z syna nic nie zostało. Tylko buty się walają. Poszłyśmy, zabrałyśmy ją do siebie, dałyśmy środki uspokajające. Mówię: „Luba, nie krzycz. Chłopcy tam wszystko zrobią jak trzeba”. Chłopcy pozbierali z ciała, co się dało, zapakowali do torby i zakopali na cmentarzu.

— Czy spodziewała się Pani, że wybuchnie wojna?

— Nie, nie wierzyłam w to. Mój Boże! Czy tej Rosji mało ziemi? Przecież ma tyle ziemi! Tylko orajcie i pracujcie tak jak my, Ukraińcy. Pracujcie, to wszystko będziecie mieć. Gdzie się pchacie? Dlaczego wchodzicie na cudzy teren? Nie wierzyłam! Po pierwsze – mój ojciec był Rosjaninem. Po II wojnie światowej ożenił się z moją mamą. Mamę mam Ukrainkę, ojca – Rosjanina. Wychowała mnie rosyjska babcia. Nie mogłam uwierzyć, że Rosjanie zaatakują taki sam naród, jak oni. Oni nie wiedzą, że Kijów jest starszy od Moskwy. Gdzie się pchacie? Władzy wam się zachciało? Ile jest od Puszczy-Wodyci do Kijowa? 7 kilometrów? Myśleli, że przejdą. Chłopcy mówili, że przy rosyjskich żołnierzach znajdowali mapy z lat 70. Nawet map porządnych nie mieli. Gdzie się nie obrócisz – teren zamieszkały, ludzie. Tu dacze, tam jakieś osiedle już zbudowano. Przecież tyle lat minęło. Myśleli, że przejdą przez las, a tu się nie da! Z każdej strony zabudowane. Wszędzie nowe osiedla. Przecież życie się toczy. A oni myśleli, że wszystko będzie takie proste.




— Przygotowywała się Pani do wojny?

— 16 lutego córka (która pracuje w szpitalu) powiedziała: „Mamo, sytuacja jest niepewna. Spakuj niezbędne rzeczy”. Ja na to: „Najważniejsze są dokumenty. Żeby się nie spaliły”. Nie sądziłam, że będą palić. Myślałam, że powalczą – i tyle. Ale nie sądziłam, że spalą wieś. Włożyłam wszystkie dokumenty do bidonu, zakręciłam i zaniosłam do piwnicy. A najważniejsze – paszport i dowód osobisty – dałam do osobnej teczki. Przecież nie będę taszczyć na plecach worka? W piwnicy tylko brzegi teczek się opaliły, a dokumenty nieuszkodzone. Mówiłam córce: „Mam 67 lat, kto mnie ruszy? Po co jestem potrzebna takiemu chojrakowi? Przecież nie siedzę z karabinem czy pistoletem. Nie mam nic! Chce jeść – niech idzie i je”. Potem jeszcze z Kijowa przyjechali tu ludzie, żeby się schronić. Ile było dzieci! Bali się, że Rosjanie będą brać Kijów. Kiedy zaczęli strzelać z „Gradów”, mówię: „Na miłość boską, uciekajcie! Uciekajcie gdzieś dalej!”. Na szczęście wolontariusze przyjeżdżali busami i wywozili dzieci. Ludzie wyjeżdżali masowo. I już z dziećmi jechali coraz dalej.

— Jakie ma pani plany na przyszłość?

— Nie ma pieniędzy. Najpierw trzeba zarobić – i wtedy zobaczymy, jaka będzie sytuacja. Żeby coś zbudować, potrzebne są pieniądze. Budowaliśmy się latami: domy, remonty. Nie da się tak po prostu pobielić gliną – i koniec. Nasi rodzice przeżyli wojnę, więc i my przeżyjemy!

— Czy zmienił się Pani stosunek do Rosjan?

— Nie zauważaliśmy, jacy są głupi i bezradni, że nic nie rozumieją. W Internecie jest filmik, w którym syn mówi: „Mamo, jestem w niewoli”. A ona na to: „Bardziej mi się opłaca, żeby cię zabili. Wtedy dostanę więcej pieniędzy”. Naprawdę? I to jest kobieta? To nie kobieta… Nawet suka wylizuje swojego szczeniaka, a ona mówi coś takiego. Nie do uwierzenia! Niech otworzą oczy, rozejrzą się! Takie piękne życie… Po co się tu pchacie? Przecież wszystko macie. Macie ziemię, zdrowie, rozum – róbcie wszystko po ludzku. Słuchacie Putina – i co? Coś z tego macie? Tylko zło na całej planecie. Zmieniliście się w raszystów. Teraz nawet jeśli trafi się sensowny, mądry Rosjanin, i tak zostanie nieufność po takiej wojnie.

Rozmawiał Ołeksij Sydorenko

Tłumaczenie: Katarzyna Syska


Materiał został przygotowany przez Charkowską Grupę Obrony Praw Człowieka w ramach globalnej inicjatywy T4R (Trybunał dla Putina).



Projekt jest finansowany przez Praskie Centrum Społeczeństwa Obywatelskiego. Informacje o projekcie można znaleźć tutaj.