24 lutego, o 4.30, obudziły nas głośne wybuchy. Nasz blok zadrżał, pobiegliśmy do dzieci, bardzo się wszyscy baliśmy, ale jeszcze nie wiedzieliśmy, co się dzieje. Wyjrzeliśmy przez okno, a tam dym i płomienie. Potem przycichło, ale dotarło do nas, że to wojna. Spakowaliśmy dzieci, bo zrozumieliśmy, że zaraz się zacznie… Dzieci i wnuki wyjechały, a my zostaliśmy razem z mężem, bo nie chcieliśmy porzucać domu.
Gdzie chowaliście się w czasie ataków na miasto?
Od pierwszego dnia było strasznie. Zeszliśmy do piwnicy, bo mogli zacząć strzelać w każdej chwili, bez uprzedzenia. Dzieci wyjechały, a my zostaliśmy w piwnicy. Spędziliśmy tam dwa miesiące – baliśmy się wracać do mieszkania. Próbujesz wejść na górę, a dom drży od strzałów, zatrzymujesz się przy szybie windowym, czekasz, aż przeleci pocisk, potem schodzisz na kolejne piętro. Zanim z siódmego piętra dobiegniesz do piwnicy – jakby pół życia przeszło. W piwnicy było trochę spokojniej, ale i tak strasznie. Wybuchów coraz więcej. Nawet w piwnicy strach było siedzieć, bo baliśmy się, że dom się zawali i nie damy rady wyjść.