Nazywam się Natalia Fediriwna Witkowska. Jestem nauczycielką w liceum. Mieszkam w Borodiance, w obwodzie kijowskim. Tu przeżyłam rosyjską okupację.
— Jaki był dla Pani pierwszy dzień pełnoskalowej inwazji FR?
— Mamy piętrowy dom, ciągle ktoś wchodził na piętro i patrzył, skąd widać łunę, co i jak. Bo z jednej strony jest Hostomel, a Rosjanie szli z drugiej strony – od północy. Słyszeliśmy łoskot, odgłosy samolotów, a potem zaczęły się wybuchy. Zorganizowaliśmy w rodzinie dyżury, żeby wiedzieć, skąd leci. Bo dom jest piętrowy, a wtedy mieszkał z nami dwuletni wnuk. Za każdym razem zbiegaliśmy do piwnicy, a wchodzić do góry było ciężko. Więc się zmienialiśmy, żeby wiedzieć, kiedy robi się niebezpiecznie i trzeba iść do piwnicy.
Poza tym zabezpieczyliśmy okna metalową konstrukcją i założyliśmy z sąsiadami wspólną grupę na czacie, żeby wymieniać się informacjami. Ale na niewiele nam się zdała, bo prawie od razu zabrakło prądu i zasięgu. Z pierwszego dnia pamiętam jeszcze, że wyszliśmy z domu, licząc na to, że uda nam się kupić jedzenie, ale sklepy były już właściwie puste. Dlatego potem już siedzieliśmy po prostu w piwnicy, wyglądaliśmy stamtąd, żeby zorientować się, co się dzieje, gdzie dudni, skąd leci.