Torturowani przez żołnierzy DRL
— Opowiem panu wstrząsającą historię. Mam przyjaciółkę Lenę, z którą mieszkałam, razem gotowałyśmy posiłki. Obok mieszkała córka jej siostry – Ola. Długo czekały na Irę (mamę Oli i siostrę Leny). Kiedy w końcu Ola ze swoim mężem poszła jej szukać, znalazła tylko zburzony dom, obok którego stał wózek inwalidzki.
Trzy dni później zaginął mąż Leny. Wyobraża pan to sobie? Rodzonej siostry nie ma, mąż, z którym przeżyła trzydzieści lat, znika. Przez pięć dni szukałyśmy go z Leną. Potem wrócił i opowiedział nam, co się z nim działo. Wład miał już wcześniej dość poważną ranę. Kiedy próbował rozpalić ognisko, zatrzasnęły się przed nim metalowe drzwi na klatkę i odłamki trafiły go w brzuch. Miał przedziurawiony bok. Stało się to na samym początku, więc córce jeszcze udało się go odwieźć do szpitala, żeby opatrzyć ranę.
Tam go po prostu zabrali, bo przy kontroli zauważyli ranę w boku. Trzymali go w bazie DRL na terenie obozu harcerskiego, dokąd chodziliśmy po wodę. Codziennie wypytywaliśmy tam wszystkich: „Nie widzieliście takiego mężczyzny?”. Zaprowadzili go do piwnicy, kazali zdjąć ubranie, buty. Codziennie go bili i razili prądem. Tak go torturowali, że musiał zacząć mówić. Opowiadał potem: „Widzę, że iskry idą, ciało skręca z bólu. I zdaję sobie sprawę, że jeśli nie powiem ‘Chwała Zacharczence’[przywódca Donieckiej Republiki Ludowej do 2018 r. – red.], to zaraz mnie rozszarpią na kawałki, jak nasz pies ścierkę. Był ateistą, ale wtedy przyznał: „Modliłem się, żeby spadła rakieta i zabiła mnie razem z nimi”. Chciał się powiesić. Wyobraża pan sobie, jaki to musiał być strach?
Wrócił pobity, ze złamanym żebrem, z raną w boku. A jeszcze mówił: „Mnie traktowali dość delikatnie”. Jednego chłopaka zatrzymali, bo chodził z telefonem, kiedy nikt już nie miał działających ładowarek. Po prostu obcięli mu palec, żeby nie pisał na Facebooku „chwała Ukrainie”. Było tam sporo piwnic. Więzili w nich dużo ludzi.
„Szliśmy po trupach”
— Mieszkałam w domu mojej przyjaciółki Leny. Razem z jej mężem Władem dwa razy próbowaliśmy pobiec do mojej dzielnicy po brakujące rzeczy. Szliśmy wtedy po trupach. Nie przesadzam: wszędzie leżały trupy DRL-owców czy jakichś innych chłopców. Wszystkich...
— Różne zwłoki?
— Wszyscy tam leżeli: cywile, DRL-owcy.. Nie widziałem nikogo z naszych. Pewnie zostali już zapędzeni w rejon Azowstali. Jak stado... Chylę czoła przed ukraińskimi żołnierzami, przed ich profesjonalizmem. To więcej niż bohaterowie. Kiedy spotykam się z opiniami miejscowych, że jakby poddali miasto, zostalibyśmy w swoich domach i żylibyśmy spokojnie, mówię tak: „ja podziwiam tych chłopaków, bronili mojej przeszłości, mojego życia, komfortu i spokoju. I chcieli, żebym nadal mogła tak żyć”. Ale nie narzucałam nikomu mojego punktu widzenia – to nie ma sensu. Ludzie zawsze trzymają się swoich przekonań.
W Rostowie (Rosja) słyszałam, jak taksówkarz cieszył się, że jutro armia rosyjska przypuści atak chemiczny. Zapytałam: „Czy zdaje pan sobie sprawę, co to jest atak chemiczny? Nie tylko Azow ucierpi. Wie pan przecież, ilu waszych ludzi tam jest. Z czego tu się cieszyć?”
Przysięgam, żal mi donieckich mężczyzn. Wysłali ich jak bydło na rzeź. Czeczeni, nieważne – dobrzy czy źli – mieli obiecaną wypłatę i miasto w prezencie, więc przyszli zdobywać Mariupol w trzy dni. Mieli odzież, wyposażenie, buty. A DRL-owców przywieźli i po prostu wyładowali z ciężarówki. Stoi taki – prawie dziecko! W samych spodniach, zwykłej bluzie, na głowie byle jaka czapka. Jak taki ma walczyć? Nie mogę tego zrozumieć. Nie mieli nawet papierosów. Mnóstwo zabitych... Co dwa-trzy dni była rotacja. Stałam na balkonie i patrzyłam, jak chłopaków wiozą w ciężarówkach, ulicami suną czołgi, działa obrona przeciwlotnicza. A dwa dni później wszystko jechało z powrotem. Nie wyjeżdżali – po prostu ginęli.
Wiele osób pyta: „Czy naprawdę były krematoria na kółkach?”. Naprawdę. Sama widziałam taki samochód „Zaginieni w akcji” – z DRL, z obwodu ługańskiego.
— Do krematoriów wrzucali tylko żołnierzy z DRL, czy naszych również?
— Nie wiem. Widziałam tylko dym i samochody. Przy każdym bloku jest cmentarz.
Z okna w moim mieszkaniu widać było dawne przedszkole, które zostało przekształcone w piękny nowoczesny ośrodek dla niepełnosprawnych dorosłych i dzieci. Na otwarciu ośrodka obecna była nawet żona naszego prezydenta. Na dziedzińcu rosną kwiaty. Wszystko jest stylowe i zadbane. Jakiś mężczyzna spacerował tam z psami i chyba trafił go pocisk. Przez trzy dni nikomu nie udało się do niego podejść. Leżał tam, a psy siedziały obok niego. Nikt nie mógł się wyjść, żeby go pochować, bo to by oznaczało pewną śmierć: ciągle coś latało, wybuchy, pociski, płomienie. Nie dało się pochować człowieka. Potem zrobiło się trochę spokojniej. Piątego dnia, kiedy psy zaczęły już zjadać zwłoki, z jakiegoś schronu wybiegli mężczyźni i po prostu je zakopali. Miałam łopatę cmentarną – znała ją cała okolica. Trzymałam ją we wspólnym korytarzu, żeby wszyscy mogli korzystać.
Próby ewakuacji
— Podjęłam decyzję o wyjeździe, gdy tylko dowiedziałem się, że da się przedostać przez Sopino – sąsiednią dzielnicę. Nie mogłam się ewakuować wcześniej. Chodziłam, gdzie się dało: do rosyjskich mediów, do moskiewskiej telewizji. Prosiłam: „Pomóżcie mi zabrać mamę, ona nie dojdzie pieszo do miejsca zbiórki”. Nie zamierzałam wyjeżdżać bez mamy. Jakbym chciała uciekać sama, już dawno by mnie tam nie było. Ale wszyscy mi odpowiadali: „To nie leży w naszych kompetencjach”. Wiem, że były przypadki, kiedy rosyjscy dziennikarze pomagali. Ale ci, z którymi ja miałam kontakt, widocznie nie chcieli. Ludzie z DRL obiecywali: „Pomożemy, uratujemy was”. Ale nikt mi nie pomógł. Tylko Bóg.
Pewnego dnia jakiś zjawił się jakiś mężczyzna. Sprawdzał sąsiednie mieszkanie. Przeszedł już filtrację, miał wszystkie potrzebne papiery, więc mógł jeździć. To on ściągnął z piętra moją mamę i pomógł nam dotrzeć do punktu ewakuacji. Wyjechałyśmy piętnastego kwietnia.
— Też przeszłyście przez obóz filtracyjny?
— Tak.
— Jak to wyglądało?
— Dla mnie jako emerytki to było straszne. Jechałam przez Rosję. Teraz tam jest granica DRL i zaraz potem granica Federacji Rosyjskiej. Ponieważ mam paszport wydany we Lwowie, a mój były mąż pochodzi z Iwano-Frankowska, na granicy DRL zaczęli mnie wypytywać. „Gdzie mieszkałaś? Jakie masz poglądy? Po co? Dlaczego?”. A że mam poczucie humoru, zbywałam ich żartami.
„Teraz mam większą depresję, niż kiedy byłam w Mariupolu”
— Boję się jutra, zostałam bez środków do życia. Nie mam absolutnie nic. A przecież nie jestem już młodą dziewczyną. Starsi ludzie czują beznadzieję, strach. Nie tylko ja się boję. W Mariupolu był strach fizyczny. Ale nie czuliśmy wewnętrznego strachu – byliśmy jak zwierzęta. Okazuje się, że wszyscy przeszliśmy tam COVID-19, ale nawet tego nie zauważyliśmy, bo cały czas mieliśmy podwyższoną adrenalinę. Wiem, że niektóre kobiety traciły przytomność, dostawały zawałów. Każdy ma inną psychikę. To jak po operacji albo kiedy skaleczysz się w palec: w pierwszej chwili mocno zaboli i tyle. A potem zaczyna ćmić. I teraz wydaje mi się, że tak właśnie boli i ćmi dusza. Przy każdej rozmowie serce się kraje. Odczuwam strach duchowy.