— Nie udało mi się zapanować nad emocjami, dlatego odwołałam pierwszą lekcję. A potem wzięłam się w garść i od szóstej lekcji zaczęłam psychicznie wspierać dzieciaki. Nie prowadziłam normalnych zajęć, tylko opowiadałam, jak mojej mamie, która w czasie II wojny światowej była dzieckiem, udało się przeżyć w Ługańsku. Jakie tam były ataki powietrzne i jak potem, 9 maja, nadeszło zwycięstwo. Spotkałam się z klasą dziewiątą, szóstą… Mówiłam im, że każdy człowiek ma los dany od Boga. Że na wojnie dzieją się różne niespodziewane rzeczy. Że trzeba wierzyć i być wytrwałym, bo czasem przychodzi cudowny ratunek.
Strzelali od piątej rano do siódmej wieczór. Czasem zaczynali o szóstej rano. Zauważyłam, że wojna w miastach toczy się według określonego harmonogramu. O 19.00 siadaliśmy do kolacji. Jedliśmy jeden posiłek dziennie. Piliśmy dużo wody, bo wciąż chciało się pić. Palące pragnienie. Układ nerwowy z trudem przyzwyczajał się do nowej rzeczywistości.
7 marca w Czeriomuszkach było spokojnie, więc sąsiedzi pobiegli odwiedzić córkę. Kiedy ich zobaczyłam po powrocie… Zmienili się nie do poznania. Sąsiadka miała pożółkłą twarz, oczy zgasły, stały się prawie niewidoczne. Tak jakby na skutek przeżytego przerażenia zatarły jej się rysy twarzy. Wtedy dopiero zaczynaliśmy do tego wszystkiego przywykać… Potem zauważyłam, że ludzie wokół mają popękane usta. Pomyślałam, że to też z przerażenia. Jakby ich od środka trawił ogień.
Wspieraliśmy się z sąsiadami. Rakiety latały nad głowami, a my rozmawialiśmy. Oglądam teraz nagrania z różnych miast w obwodach donieckim i ługańskim, które wciąż są ostrzeliwane. Ludzie chodzą po ulicach i mówią: „Już się przyzwyczailiśmy”. Tak samo było u nas – w Mariupolu. Ludzie dużo się modlili. Wszyscy. Nasza rodzina też. Kiedy wychodziłam z domu, prosiłam męża, żeby zrobił nade mną znak krzyża. Kiedy wychodziliśmy razem, najpierw on mnie błogosławił, a potem ja jego. Pomagaliśmy sobie.