— Z całego serca wierzyliśmy, że do tego nie dojdzie. Pocisk uderzył w nasze mieszkanie. Mój mąż Wołodymyr wyszedł na podwórze, żeby sprawdzić, w jakim stanie jest budynek. Czy nie pora uciekać. I właśnie wtedy snajperska kula odebrała mu życie.
Nazywam się Olha Leus. Pierwszy dzień agresji był dla mnie dość zwyczajny, bo mieszkałam i pracowałam w centrum miasta. A wojna zaczęła się na obrzeżach i do końca nie było jasne, że to aż tak poważna sprawa.
— Gdzie dokładnie mieszkaliście?
— W samym centrum Mariupola, pięć minut piechotą od Teatru Dramatycznego. Rano normalnie poszliśmy do pracy. Bliżej południa czuć już było panikę. Do aptek, sklepów i bankomatów zaczęły się ustawiać kolejki. Sklepy przeszły na płatności gotówką, nie można było użyć karty. Walki toczyły się na obrzeżach – w dzielnicach Kalmius, Lewobrzeżna. Gorąco wierzyliśmy, że nie stanie się to, co się stało. Wierzyliśmy, że wojna nie pójdzie dalej, skończy się gdzieś tam. Ale sytuacja pogarszała się z każdą godziną. Wybuchy słychać było coraz bliżej. Ostrzelali sąsiednie budynki: obok nas znajdowało się kino „Pobieda”, w którym wybuchła mina. Na początku zostaliśmy w domu, bo czuliśmy się tam bardziej bezpiecznie.