— Kiedy to wszystko się zaczęło, nawet nie przypuszczałem, że w XXI wieku ludzie zdolni są do takiego okrucieństwa w stosunku do kraju, który na dodatek uważali za bratni – po prostu iść i mordować. Dużo przeżyłem. Do ostatniej chwili nie wyjeżdżałem, bo myślałem, że nasza armia poradzi sobie z okupantami w Buczy. Fatalnie się myliłem. Zaczęło się 4 marca, kiedy okupanci weszli do fabryki szkła. Budzę się rano (mieszkam na pierwszym piętrze), patrzę z okna w dół, a tam żołnierze ze wstążkami św. Jerzego na mundurach, z karabinami kontrolują przechodniów. Zrozumiałem, że to koniec.
Siedziałem w mieszkaniu cicho jak myszka i chyba mnie to uratowało. Okupanci przyszli wieczorem, około 17.00, zastukali: „Otwierać, bo będzie źle”. Usiłowali wyważyć drzwi, ale im się nie udało. Zachowywałem się, jakby w domu nikogo nie było. Wtedy użyli karabinu – strzelali w drzwi, w zamki. Dzięki Bogu, drzwi wytrzymały. Zamki się zacięły i utknąłem w mieszkaniu z myślą, że przeżyłem własną śmierć.
Ciężko mi przywoływać te wspomnienia. Pożegnałem się już nawet z bliskimi. Był jeszcze zasięg, więc zdążyłem wysłać do rodziców wiadomości głosowe: kocham was, ściskam, żegnajcie. Na szczęście Rosjanie mnie wtedy nie dopadli. 4 marca przesiedziałem cicho, a 5-go już ich nie widziałem z okna. Postanowiłem poczekać jeszcze jeden dzień, żeby się upewnić, że jest spokojnie. 6 marca nic się nie działo. Następnego dnia próbowałem wydostać się z mieszkania przez balkon. Było około siódmej rano.