Gdzie byliście w tym czasie?
Prawie cały czas siedzieliśmy w piwnicy. Syn zbudował piec z cegieł, bo było zimno. Ogrzewaliśmy się w piwnicy. Czasem tam spaliśmy.
Niech pani wyjedzie z tej okolicy
Czy była Pani świadkiem niszczenia obiektów cywilnych?
Widziałam, jak w Rubiżnym płonęła fabryka „Zoria”. Widziałam, jak dymiła fabryka kartonu… Ogień i dym były tak silne, że widać je było z odległości dwudziestu kilometrów. Potem spalili rafinerię w Łysyczańsku: też było to widać od nas. Szóstego kwietnia przyjechali do nas ukraińscy żołnierze i zaczęli sprawdzać dokumenty.
Zachodzili do każdego domu, sprawdzali dokumenty, patrzyli, czy nie ma obcych w piwnicach. Wtedy podeszłam do nich i zapytałam: „Co mam robić? Co z dzieckiem? Ciężko mi z nią w piwnicy: trzeba przygotować jej jedzenie, wykąpać, dziecko już miesiąc się nie kąpało, bo boję się, że jak zacznę ją kąpać, będą strzelać i zerwie nam dach”.
W 2014 roku na moich oczach wybuchł pocisk. Wyleciały okna, zerwało połowę dachów.
Działo się to we wsi Serebrianka, obwód doniecki, rejon bachmucki. Widziałam to wszystko i bałam się, że Rosja znów zacznie zrzucać bomby, a ja mam dziecko. Bardzo się bałam o wnuczkę.
Kiedy przyszli nasi chłopcy, powiedzieli: „Bardzo panią prosimy, niech pani wyjedzie z tej wsi, z tej okolicy, bo dziecko się będzie bać”. Mówię: „Rozumiem, ale żal mi zostawiać dom, bo przeżyłam tu pięćdziesiąt lat”. Ale w nocy podjęłam decyzję, że dla dobra wnuczki trzeba wyjechać.
Jak opuszczała Pani Serebriankę?
To było siódmego kwietnia, na święto Zwiastowania. Bardzo długo staliśmy na dworcu w Kramatorsku: było tam ponad trzy tysiące ludzi, czekaliśmy na pociąg Kramatorsk-Lwów. Wieczorem, gdzieś o 18.00, powiedzieli, że już można wsiadać, i wsiedliśmy do tego pociągu.
Około 20.00 powiedzieli, że pociąg nie ruszy. Jechałam z wnuczką, synem, a z nami jeszcze żona brata z trójką dzieci. Kiedy dowiedzieliśmy się, że pociąg nie pojedzie, policjanci powiedzieli, żebyśmy poszli do parku. Potem podeszli nasi żołnierze i przekazali, że zniszczone zostały tory, prawdopodobnie w Słowiańsku albo Łozowej.
Więc dalej staliśmy. Po czterdziestu minutach chłopcy znów do nas podeszli i mówią: „Wsiadajcie do pociągu, po cichu”. Jechało się ciężko, bo pociąg posuwał się bardzo wolno. Przez okno widzieliśmy, jak w Słowiańsku mężczyźni łomami trzymali tory, żebyśmy mogli przejechać… To było straszne, ale, dzięki Bogu, udało nam się dojechać. Następnego dnia dwie rakiety trafiły w miejsce, w którym czekaliśmy. Jeśli byśmy tam zostali, już by nas nie było. Byli tam ludzie z Siewierska, to obok naszej wsi. Oni zginęli.