Co Panią zmusiło do wyjazdu?
To, że mamy w domu osobę w podeszłym wieku, martwiłam się o nią. Szczerze mówiąc, kiedy już zaczęły się silne bombardowania, baliśmy się, że nas bardzo poranią, a nie zabiją. I co wtedy robić? To było straszne.
Dokąd chowaliście się w czasie ataków?
W piwnicy. Jakoś nauczyliśmy się rozróżniać, w którą stronę leci pocisk. Jeśli z naszej strony, to wiedzieliśmy, że polecą też na nas, i wtedy razem z babcią i synem schodziliśmy do piwnicy. Czwórka nas tu mieszka: ja, mąż, jego mama i nasz syn.
Jaki był wasz dom?
Miał dwa wejścia. Około 120 m2. Były dwa pokoje, kuchnia, łazienka, korytarz. W drugiej połowie mieszkał syn. Też miał dwa pokoje, kuchnię i duży przedpokój. Planowaliśmy dobudować mu piętro. Dom miał jakieś 40 lat. Jeszcze teściowie go budowali. Potem zrobili nową część z osobnym wejściem dla nas z mężem. Mieszkamy razem już 25 lat i cały ten czas się budujemy. Tu budowaliśmy garaż, letnią kuchnię.
Co jako pierwsze zostało we wsi zniszczone?
Pierwsza szkoda była u naszego sąsiada w ogrodzie. Uderzyło prosto w jego dom, który od razu stanął w ogniu. Nawet nie ugasili pożaru, chociaż byli strażacy. Pocisk spadł też na nasz dom, ale na szczęście nie wybuchł. Wszyscy byliśmy wtedy w domu. Babcia leżała w łóżku, a my położyliśmy się na podłodze w pokoju. Gotowałam obiad i powiedziałam, że nie pójdę do piwnicy. No i wszyscy zostali. Babcia spała, ma już 80 lat. Nie chcieliśmy jej budzić, podnosić, więc postanowiliśmy zostać w pokoju. Nie wiem, jakim cudem się uratowaliśmy. Jeśli pocisk by wybuchł, to… Wszyscy byli w jednym pokoju.
Gdzie spadła rakieta?
Przy domu. Obok licznika gazu, ale rury gazowej nie uszkodziła. To było 27 marca. Pocisk po prostu nie eksplodował. Na początku się denerwowaliśmy. Chodziliśmy koło niego, bo upadł na przedłużacz – nie mieliśmy prądu, podłączyliśmy się do generatora sąsiadów, żeby chociaż telefony ładować. Naszego generatora nie włączaliśmy, bo się baliśmy. Pocisk leżał akurat na przewodach. Chodziliśmy, oglądaliśmy go. No leży, to leży.
Nocowaliście po tym wypadku w domu?
Oczywiście! Powiedziałam, że w piwnicy spać nie będę. Schodziliśmy tam tylko za dnia. Potem co rano wstawaliśmy, wychodziliśmy na podwórze i rozmawialiśmy. Nikt nic nie robił, bo nie wiedzieliśmy, czym mamy się zająć. W ogóle nie wiedzieliśmy. Żyliśmy, jak kto mógł. Ja gotowałam dla wszystkich obiady.
Kiedy i dlaczego postanowiliście wyjechać?
2 marca poszłam do siostry po dokumenty siostrzenicy. Zostawiła dokumenty, których nie używała. Przybiegł do mnie mąż i mówi: „Wyjeżdżamy!”. Ja na to: „Jak to wyjeżdżamy? My nigdzie się nie wybieramy!”. A on odpowiada: „Nie, my wyjeżdżamy, bo powiedzieli, że trzeba się ewakuować”. Dzięki Bogu, mieliśmy samochód. Samochód, którym wyjechaliśmy ze wsi, to wszystko, co nam zostało. Był zatankowany.
Najpierw pojechaliśmy do obwodu połtawskiego, do mojego ojca. Było nas pięcioro – jeszcze sąsiad do nas dołączył, bo został sam i nie miał jak wyjechać. I tam, w pięć osób w jednym pokoju, spędziliśmy dwa miesiące.
Szczerze mówiąc, nastawiałam się najwyżej na kilkudniowy wyjazd. Jeszcze się martwiłam, że zamrażarka mi się niewystarczająco rozmroziła. Nie planowałam jechać na długo. Ale potem zaczęły się bardzo zacięte walki. 7 i 8 marca wolontariusze wywozili ostatnich mieszkańców, którzy nie mieli możliwości sami się ewakuować, Nie mieliśmy zasięgu, więc nie mogliśmy do nikogo zadzwonić. Wiedzieliśmy już, że nie można wrócić, bo trwają walki.