— Co się działo w kolejnych dniach wojny?
— Kolejne dni spędziliśmy w piwnicy. Jak tylko zaczynali strzelać – od razu schodziliśmy do piwnicy. Na początku był zasięg, potem wyłączyli prąd. A jak zabrakło prądu, to zasięgu też. A jak zasięg się pojawiał – chowaliśmy się do piwnicy, bo od razu zaczynał się ostrzał. Latały nad nami bezzałogowe drony.
Na początku chodziłem pomagać chłopcom i byłem w Obronie Terytorialnej, dali nam jeden karabin na trzech, nie wiedzieliśmy, czy strzela… Od 25 lutego wybuchy słychać było blisko, potem jeszcze bliżej, a 6 marca, kiedy orkowie weszli do naszej wsi, zrobiło się bardzo głośno. Gęsto zrzucali “Grady” [rakiety „Grad” – przyp. tłum.] i miny.
Tamtego dnia spłonął mój dom – wyjechałem wtedy ze wsi, bo weszły oddziały rosyjskie. Mamy most, zbudowany w 1979 roku. Oni na BTRach (bojowy transporter opancerzony – red.) przedarli się na tę stronę rzeczki Irpień, potem wysadzali ten most trzykrotnie. To było straszne. Widziałem, jak helikoptery leciały na lotnisko w Hostomelu. Najpierw leciało ich pięć, potem naliczyłem jeszcze dziewiętnaście. Nasza wieś leży w dole, i helikoptery leciały bardzo nisko nad lasem, zahaczając o wierzchołki drzew. My jesteśmy w dołku, a Hostomel wyżej – pewnie dlatego obrona przeciwlotnicza ich od razu nie zlokalizowała. Ale słyszałem potem, że strącili trzy helikoptery. Syn chodził pomagać naszym żołnierzom kopać transzeje, żeby ten most zabezpieczyć. No i on widział nawet desant rosyjski.
— Jak Pan ratował siebie i swoje dzieci?
— Dzień wcześniej wywiozłem żonę i syna do Puszczy-Wodycy. Tam jest schron. A sam wróciłem do domu i zostałem z sąsiadem Andrijem.
Potem, kiedy pierwszy raz spadł u mnie na podwórzu pocisk, kiedy uderzyło w drwalkę, powiedziałem Andrijowi (on nie ma żony): „Wywieź dzieci do teściowej do Kijowa albo do mamy, widzisz przecież, co się wyprawia!”. Dopiero kiedy w moim ogrodzie wybuchła mina, odłamek mnie lekko trafił w czoło, a sąsiada w rękę, zdecydował się wywieźć dzieci. A ja zostałem sam. Kiedy dom się palił, gasiłem pożar, żeby drwalka i piwnica się nie zajęły – bo wszystko stoi blisko. Nosiłem wodę ze studzienki i gasiłem. A wyjechać postanowiłem, kiedy dom już dogorywał, a obok w polu zaczęła się ostra strzelanina z karabinów. Poszedłem do mamy i spotkałem po drodze siostrę żony. Powiedziała, że jeśli teraz nie wyjedziemy, potem w ogóle nie będziemy mogli się wydostać. Właśnie wtedy zdecydowaliśmy się na wyjazd.
Nie mogliśmy jechać główną ulicą, wyasfaltowaną, bo tam już biegali orkowie i strzelali, więc pojechaliśmy przez las, dotarliśmy do asfaltu i już stamtąd pojechaliśmy do Horenki. Tam w szpitalu jest schron. Tego dnia wyjechaliśmy jako ostatni.
— Czy widział Pan, jak rosyjscy żołnierze dokonywali zbrodni przeciwko ludności cywilnej?
— Słyszałem o tym, ale osobiście nie widziałem. Widziałem za to, jak wybuchały pociski i miny. Ostrzelali moją szopę. Synowa niedawno urodziła dziecko, jeszcze miesiąca nie miało, siedzieli w piwnicy. Wieczorem palili w piecu, żeby dziecku było ciepło, w nocy szli do domu, żeby się ogrzać. Wieczorem poszedłem po drewno (kiedy podnosi mi się ciśnienie, słabo słyszę) i dron przeleciał tak nisko, że nawet ja usłyszałem. A następnego dnia już uderzyło w drwalkę.
Potem, 5 marca, spłonął dom sąsiadów. Tam się cztery domy pod rząd spaliły, celowali w nie z “Gradów”. Jedna starsza para została we wsi, nie chcieli się ewakuować. Staruszkę po ostrzale artyleryjskim znaleziono w piwnicy, a starszego pana fala uderzeniowa odrzuciła na jakieś sto metrów…
Ich wozy opancerzone BTR i BMP z literą V wjechały do wsi dwieście metrów od naszego domu. Jechali szybko, myśleli, że dalej jest przejazd, ale wpadli w błoto. Trochę ugrzęźli, ale udało im się wydostać.
— Co się stało z Pana majątkiem?
— Od „Gradu” zapalił się dom. A potem, kiedy gasiłem pożar, nabrałem wiadro wody, idę i słyszę – coś leci, świszczy. Biegnę szybko do piwnicy, nie zdążyłem nawet zamknąć drzwi, bo wyrwało mi je z rąk razem z ościeżnicą. Do garażu wpadła mina. Uszkodzony garaż, drzwi jak sito – można makaron odcedzać.