— Nazywam się Zoja Iwaniwna Jaworska, mam 71 lat. W Borodiance wcześniej mieszkali moi rodzice, a my z mężem w Kijowie. Tam pracowaliśmy. A potem wróciliśmy tutaj. Do ojczyzny. I tu mieszkamy już 20 lat.
— Czy spodziewaliście się, że będzie wojna na pełną skalę?
— Wojny się nie spodziewałam! Chociaż mąż mówił, że wojna już się zbliża. Całe życie przepracował w MSW. Sytuacje były różne, wiedział sporo rzeczy, o których nie zawsze mówił. Nienormalne zachowania rosyjskich rządzących widzieliśmy już dawno. I rozumieliśmy, że w każdej chwili może wydarzyć się coś strasznego. Ale że dojdą do Borodianki… Dopuszczaliśmy, że może dwa-trzy dni, cztery, tydzień. Ale nie chcieliśmy myśleć o pełnoskalowej wojnie. Odsuwaliśmy takie myśli. Było jakieś wewnętrzne przeczucie, że mogą zaatakować od wschodu, od południa, ale nie z północy. Nawet w koszmarach nam się nie śniło, że tutaj doświadczymy czegoś takiego. 24-go o szóstej rano dzwoni starsza wnuczka – z Hostomela. Dopiero kupili tam mieszkanie, urządzili się.
Dzwoni i mówi: „Babciu, wiesz, że u nas już jest wojna?” — „Jak to wojna? U nas nic nie słychać”. — „Ano tak. Wojna. Zbierajcie się. Biegiem”. Dokąd się zbierać? Nigdzie się nie ruszyliśmy. Dzwonię do jednej córki, do drugiej. Były w Kijowie. 24-go przyjechały. Uciekły z Kijowa do Borodianki. Myślały, że tu będzie spokojniej. Niestety, przyjechały z wnukami. Starsza wnuczka z mężem od razu wyjechali do Winnicy, do rodziców męża. A my wszyscy zostaliśmy. Starsza córka w swoim domu – bo mają niedaleko daczę. A my tutaj. Kiedy zaczęło „walić” w Hostomelu, wyraźnie słyszeliśmy wybuchy. Bucza, Hostomel – wszystko było słychać. I łuna. Wybuchy, wybuchy, wybuchy… Prawie bez przerwy kanonada. Bardzo baliśmy się wybuchów z błyskami. Zbiegaliśmy razem z dziećmi do piwnicy. Było z nami dwoje wnuków – 10 i 13 lat.
1 marca zaczęły spadać bomby lotnicze. Siedzieliśmy w pokoju, wnuk przy komputerze, podnosi wzrok, a ja mówię: „Uciekamy!” Słyszę świst. Coś leci, upada. Mąż wchodzi i mówi: „Szybko, chowamy się!” Wypadamy (mamy dwa wejścia do domu) – my z mężem z jednej strony, dzieci z drugiej. Dzieci pierwsze wbiegły do piwnicy, a córka dopiero wyskoczyła na ganek – i jakby ktoś ją podniósł na rękach i postawił. Bo już doszła fala uderzeniowa. Wszystkie okna na werandzie wyciągnęło. Całkowicie na zewnątrz.
Wydaje mi się, że to była bomba próżniowa. Bo nasz dach z tamtej strony uniósł się i opadł. Fala uniosła i opuściła pokrycie dachowe.
Miałam wrażenie, jakby na naszym dachu mieszkały jeże. Wszystko było w igłach. Wtedy zdecydowaliśmy, że dzieci tu nie zostaną. Później, po bombardowaniach, starszy dzwoni i mówi: „Mamy namiar, jak się stąd wydostać”. Rosjanie byli wszędzie. Bardzo dużo czołgów jechało przez centrum. To było 1-go marca.