— Nazywam się Irina Pietrowna Olijnyk, mam 49 lat. Mieszkam we wsi Borodianka w obwodzie kijowskim. Przed wojną byłam na urlopie macierzyńskim – moje dziecko ma 2,5 roku.
— Jaki był dla Pani pierwszy dzień inwazji rosyjskiej?
— Nie dowiedziałam się od razu. Nie włączałam telewizora, nie oglądałam wiadomości, bo zajmowałam się dzieckiem. A potem mama mi powiedziała, że wybuchła wojna. Ale nie sądziłam, że pełnoskalowa. Z jakiegoś powodu nie czułam strachu. Trzy dni później, kiedy w Borodiance pojawiły się rosyjskie czołgi, też się nie przestraszyłam, chociaż widziałam je ze swojego balkonu. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałam, czym jest prawdziwy strach – o własne dziecko. Koszmar zaczął się 1 marca.
— Co się stało 1 marca?
— Przez całą noc jechały rosyjskie czołgi. Nie mieliśmy dokąd pójść. Czołgi jechały i strzelały, specjalnie ostrzeliwały bloki, celowały w okna. Umówiłam się z przyjaciółką, która mieszka na drugim końcu Borodianki, że możemy się u niej schronić. Ale nie odważyliśmy się wyjść z domu pod ostrzałem. Wystraszyliśmy się. Pomyślałam, że może rano będą mniej strzelać – wtedy pójdziemy. Ale nie udało się. Zbombardowali nas. 1 marca w ciągu dnia, kiedy spacerowałam z synem, latały helikoptery i samoloty. Wiele domów w sąsiedztwie już było zburzonych. Znajomy zaproponował, żebyśmy pomieszkali u niego, ale nie skorzystaliśmy.
Wieczorem wróciliśmy do domu, zjedliśmy, uśpiliśmy Jegora. O 18.00 zeszliśmy do piwnicy. Siedzieliśmy i czekaliśmy, aż czołgi przejadą. Potem wszystko ucichło – ani samolotów, ani czołgów. Moja mama poszła przygotować coś do zjedzenia. 20-30 minut później rozległ się głośny wybuch, potem znów wybuch, i jeszcze jeden. Mój mąż i syn zostali ciężko ranni. Przybiegł jakiś człowiek z Obrony Terytorialnej i zaprowadził nas do szpitala. Pamiętam, że o 22.00 badał nas lekarz.