Luba
Później zaczęli już chorować dorośli. Leki się kończyły, trzeba było wybierać, komu mogę je dać, a komu nie. Wtedy zdecydowałam tak, jak się zawsze robi na wojnie: młodszym i dzieciom daję lekarstwa, a starszym ludziom nie, bo wtedy nie starczy dla młodszych.
I ludzie zaczęli umierać. Kiedyś jednego dnia zmarły dwie osoby. Starsi panowie. Jeden nie miał ręki, drugi – zwykły staruszek. Byli samotni, bez nikogo. Nie mieli rodziny, albo mieli, ale gdzieś daleko. Nie byli rozmowni.
Trwało mocne ostrzeliwanie miasta, wszystko wokoło płonęło: pobliskie sklepy, centralny targ. Pocisk trafił też w naszą fabrykę, tam już nie było szkła ani niczego innego. Nie dało się pogrzebać zmarłych. Po prostu wynosiło się ich na zewnątrz i układało w pewnej odległości. Bo zakopać się nie było jak.
Potem dowiedzieliśmy się od naszych przyjaciół, że ich dom mocno ucierpiał. Uderzyło w niego, spaliło się całe podwórze. Mój brat wysłał znajomych z samochodem, żeby ich stamtąd zabrali. Przywieźli całą rodzinę. Dwie rodziny: Alina z mężem i synem, a druga rodzina – Aleksiej, Lera i malutki synek, wzięli też ze sobą mamę. Lubow. Tego dnia Lera zapytała: “Aniu, możesz spojrzeć? Mama mówi, że ją boli noga”. Zobaczyłam, że ma na pięcie dużą stopę cukrzycową. Ogromny wrzód, do którego słabo dociera krew. Miała bardzo wysokie ciśnienie. Czuła się fatalnie, ledwo chodziła. Zaczęłam pytać, co i jak. Dlaczego wcześniej tego nie diagnozowała. Powiedziała, że niedawno przeszła covid, długo leżała w szpitalu. Ma cukrzycę, nadciśnienie i inne choroby towarzyszące…
Jedyne, co mogłam zaproponować, to usunąć z pięty martwe tkanki, żeby trochę spowolnić proces. Powiedziałam: “Musicie zdawać sobie sprawę i być przygotowani na to, że w obecnych warunkach nie wiadomo, czy mama przeżyje”. Usunęłam martwicę. Poczuła się trochę lepiej. Ale od następnego dnia zaczęło jej się pogarszać. Słabła. Położyliśmy ją, osłoniliśmy prowizorycznymi kotarami z tkaniny, którą ktoś znalazł, i prześcieradeł. Po prostu zaglądałam do niej co jakiś czas i obserwowałam, co się dzieje. Lerze i Alinie – córkom – powiedziałam, że mogę dać matce silny środek przeciwbólowy, mam w apteczce. “Ale wiedzcie, że nie możemy tego robić ciągle, wcześniej czy później umrze”. Wstrzyknęłam preparat przeciwbólowy, ulżyło jej, dobrze przespała noc. Potem z pomocą żołnierzy zdobyłam diclofenac w ampułkach – też zaczęłam podawać.
Potem Alina zaproponowała, że w nocy sama będzie robić zastrzyki, żeby mnie nie budzić. Bo co noc się nie wysypiałam – ciągle ktoś czegoś ode mnie chciał. Ale w sumie to dobrze. Dzięki temu lepiej znosiłam wiele rzeczy – bo byłam potrzebna, ważna. Dużo się działo, nie było kiedy odetchnąć i litować się nad sobą. Współczucie okazywało się tylko innym, i to podnosiło na duchu.
Półtora tygodnia później Lubie bardzo się pogorszyło. Podeszłam do nich i powiedziałam, że mogę ją podłączyć do kroplówki, trochę przedłużyć jej życie. Ale czy warto to robić, skoro i tak nie ma nadziei na wyleczenie? A my zużyjemy lekarstwa, a one mogą okazać się potrzebne rannym, których można będzie jeszcze uratować. Lera i Alina zrozumiały mnie. Powiedziały, że mnie popierają, wiedzą, jak jest. Po prostu czekajmy. Minęło jeszcze półtora tygodnia, Lera zawołała mnie, żeby zapytać, czy matka oddycha. Posiedziałam z Lubą, potem ona zmarła.
Podwiązaliśmy szczękę i ręce – tak się postępuje ze wszystkim zmarłymi. Lera i Alina pytały, co i jak mają robić. Nie miałam w tym doświadczenia, ale orientowałam się, bo niedawno zmarła moja babcia. Uprosiłam mężczyzn, którzy byli w schronie, żeby wykopali dół, jeśli rano będzie spokojnie – bo to mama przyjaciół. Udało im się. Alina i Lera pożegnały się z matką i pochowaliśmy ją obok schronu. Znaleźliśmy nawet modlitewnik, żeby odprawić modlitwy nad grobem.
Miałam dwie kobiety w ciąży
Miałam dwie kobiety w ciąży: jedna w 34–m, a druga w 36–m tygodniu. U jednej z nich pojawiła się silna intoksykacja, a do tego infekcja jelitowa. Miała 42 stopnie gorączki – niezbijalnej. Bardzo się bałam, że zacznie rodzić tu u nas. Jestem pediatrą – neonatologiem. Sporo wiem, dużo się uczyłam, ale porodu do tej pory nie przyjmowałam. Tego mi jeszcze brakowało. I nie daj Bóg coś się stanie, a my przecież nic tu nie mamy. Poprosiłam wolontariusza, żeby zapytał wojskowych, czy mają jakieś narzędzia – kleszcze, igłę, materiał do zszywania ran.
Poprosiłam o pieluszki, oksytocynę, środki tamujące krwawienie – wszystko, co może się przydać. Na szczęście dziewczyny poczuły się lepiej: przeszła intoksykacja, spadła temperatura. Potem ich mężom z pomocą jeszcze jednego chłopaka udało się je zabrać i wywieźć z miasta. A my nawet nie wiedzieliśmy, czy dojechały, czy są całe i zdrowe, czy wyjechały z miasta. Każdy działał na własne ryzyko.
Nie mieliśmy, rzecz jasna, samochodu. Zdawaliśmy sobie sprawę, że zostaniemy tu długo. Spędzilismy w tym schronie miesiąc. Za każdym razem, kiedy ktoś wyjeżdżał i ludzi w schronie ubywało, bardzo się baliśmy, bo rozumieliśmy, że nie wiadomo jak długo tu jeszcze będziemy. Nie wiedzieliśmy, czy wystarczy nam jedzenia, wody, czy będą deszcze i tak dalej.